Święta i ludzie

Wpis dedykowany moim wspaniałym Rodzicom, którym nie dane było spędzenie Świąt na plaży ale byli tak mili, że nie mieli mi tego za złe.

 

Przerwa świąteczna dobrze mi zrobiła. Mała nadmorska miejscowość Hopkins zamieszkana jest głównie przez Garifuna, czyli potomków Kreoli zbiegłych z… St. Vincent kilkanaście dekad temu. Jest to więc bardzo otwarte, przyjazne miasteczko, z przepiekną, prawie pustą plażą, centrum bębniarskim i kilkoma knajpkami serwującymi ryż z fasolą albo ryby.

Specjalnie wyjechałam 2 dni przed wigilią, żeby nie było tłumów, ale mój chytry plan nie wypalił (chciałam napisać, że spalił na panewce, ale uświadomiłam sobie, że nie wiem co to panewka, a nie mam internetu żeby sprawdzić…). Oba autobusy – ten o 5:30 i o 5:45 (w praktyce 6:00 i 6:05) były przepełnione już jak nas mijały i nie było opcji się dosiąść. Na szczęście jeszcze nie wszyscy w Blue Creek mnie nienawidzą, i jak wszyscy inni poszli do Chico (przypominam: tego, co nas z domu wyrzucił i dalej robi problemy), który ma samochód, poprosić o podwózkę, mój sąsiad, Rudolfo (skądinąd szwagier Victora, anty-bohatera poprzedniego wpisu i Aurelio, właściciela radiostacji), z którym rozmawiałam czekając na autobus, zaproponował, że zabierze nas oboje na swoim motocyklu. Ja miałam ze sobą swój duży plecak, on – dwudziestolitrowy baniak na wodę, który miałam trzymać w ręce, zostawiając sobie tylko jedną do utrzymania się w pionie. O kaskach nikt na bocznych drogach nie słyszał. Droga do Mafredi składa się głównie z kamieni, wertepów, kolein i kałuż, w każdej można stracić koło, i zajmuje ok. 25 minut. Nie było to przeżycie, które chciałabym powtórzyć, ale i tak byłam wdzięczna za podwózkę. Dalsza droga była znacznie łatwiejsza: autobus z Mafredi, później przesiadka w Dump (tak, miejscowość wygląda tak, jak się nazywa), wreszcie rozdroże przy Hopkins. Właśnie zaczynałam iść w stronę wioski licząc, że przez te 5 mil spotkam jakiś samochód, kiedy mój stop sam się złapał. Ogromny pikap, kilka bębnów, do tego bębniarze ze wspaniałymi życiorysami, i zanim się zorientowałam byłam na miejscu z listą ciekawych miejsc do odwiedzenia.

Mój hostel nie był jakiś wspaniały, ale jako jedyny hostel w okolicy zgromadził całą rzeszę interesujących ludzi. Sama czułam się wśród nich dziwnie – nie czuję się już wcale jak turystka, ale przecież miejscowa też nie jestem. W gruncie rzeczy staram sie spędzać czas z autochtonami, i wielu ich w Hopkins poznałam, ale przypomniały mi się też dobre czasy poznawania podróżników w hostelach właśnie.

Największym moim zdziwieniem był Wojtek – Polak, który od 20 lat mieszka w Chicago. To pierwszy Polak, którego spotkałam od 8 miesięcy. Po raz pierwszy też ucieszyłam się ze spotkania rodaka w podróży. Zjedliśmy razem świateczną kolację ze świeżych ryb i pogadaliśmy o wszystim i o niczym, zanim ja ruszyłam w drogę do domu, a on w dalszą podróż motocyklem z Chicago do Patagonii.

Bardzo fajne były też dwie panie, które też mieszkały w naszym hostelu. Panie (Kanadyjki lub Amerykanki) w okolicach 55-60 lat, potrafiły dobrze się zabawić, tańcząc z kilkoma Garifuna do piosenek Boba Marleya i sącząc ulubiony drink Belize: Panty ripper. Który brzmi straszniej niż jest w rzeczywistości – w końcu to tylko rum kokosowy i (świeży!) sok ananasowy. Kłopot w tym, że rum kokosowy jest bardzo słodki i jak się nie zna smaku to za bardzo go nie czuć, a miejscowi barmani nigdy nie żałują alkoholu w drinkach.

Pomimo zaopatrzenia się w książkę, żadnego posiłku nie spędziłam samotnie. Zawsze znalazł się ktoś, kto miał ochotę pogadać, wypytać o życie w Holandii (Poland – Holland: bardzo trudna sprawa), podpowiedzieć dokąd pójść wieczorem, co zobaczyć, gdzie zjeść.

Wybrałam się więc na koncert bębniarski do genialnej małej pizzerii na plaży. Pizza i obsługa świetna, koncert niestety mniej. A przynajmniej ja nigdy wcześniej nie słyszałam „tradycyjnej” grupy karaibskich bębniarzy z gitarą elektryczną i keybordem. Zdaje się, że to pod turystów… Nie byli to poznani przeze mnie pierwszego dnia bębniarze z centrum, do którego w końcu nie zdążyłam się udać, żałuję.

Pół dnia spędziłam na pobliskim ranczu Outback Trails, gdzie wybrałam się na trzygodzinną przejażdżkę konną. Miałam świetnego przewodnika, który wyglądał na 22 lata ale wyemigrował 9 lat temu z Gwatemali do Belize, więc mam nadzieję, że jednak miał więcej. Tak jak wszyscy emigranci miał pracować na plantacji, ale po kilku tygodniach miał dość i zapytał czy by nie mógł pomóc przy zwierzętach. Okazało się, że ze zwierzętami sobie radził, więc go nauczyli jeździć konno i od tego czasu pracuje z końmi. Kolejna z wielu znanych mi historii typu Belizean Dream. Przejażdżka była piękna, dżungla chłodna i ciemna w upalny dzień; teren pagórkowaty, ale konie bardzo dzielne i posłuszne – nawet mi, choć po raz pierwszy w życiu jeździłam w stylu western, z długimi strzemionami i wodzami w jednej ręce. Poza tym cała organizacja bardzo sympatyczna, właścicielka (urodzona na Jamajce Amerykanka… W Belize mało kto jest „tutejszy”) odwiozła mnie później z powrotem do Hopkins (jakieś 12 mil), chociaż nawet jej nie prosiłam. Gdybym miała więcej kasy to pewnie bym wróciła, chociaż decyzja o jedzeniu owsianki przez miesiąc została mi odebrana, bo na kolejne dni i tak mieli pełne obłożenie. Zostałam jednak zaproszona, żeby w styczniu przyjechać na kilka dni i pomóc przy koniach. Pewnie bym i na to poszła, gdyby nie to, że lada dzień na nowo zacznie się praca i będę się chciała skupić na swojej robocie.

Poza tym posiedziałam na plaży z książką, poszłam na długi spacer brzegiem morza, który zostawił moje mięśnie w gorszym stanie niż jazda konna, rozmawiałam z rodziną świątecznie na Skypie.

Ponieważ wpadłam na pomysł, żeby na Sylwestra jeszcze gdzieś pojechać na dzień-dwa, postanowiłam wrócić do Blue Creek 26 grudnia. Wszyscy mówili mi, że autobusy będą jeździć, ale co tam „wszyscy” wiedzą… Wstałam o 6 żeby złapać autobus, który miał mnie dowieźć do drogi głównej (z jakiegoś powodu nazywanej tutaj autostradą). Tak jak nauczyła mnie dwa dni wcześniej nowo poznana pani, zamiast czekać na przystanku w centrum Hopkins, ruszyłam w stronę, z której miał przyjechać autobus, żeby wgramolić się z moim plecakiem zanim wejdą tłumy. Po drodze dowiedziałam się jednak, że dziś autobusu lokalnego nie będzie. Niewzruszona poszłam łapać stopa, i właściwie po minucie jechałam już wzdłuż lokalnej sawanny, obserwując flamingi na mokradłach (czasem wstawanie o 6 ma swoje zalety).

Przy drodze głównej byłam może kwadrans przed 7, jakieś 15 minut po pewnej Kanadyjce, która mieszka w Meksyku. Obie miałyśmy jechać na południe. W ciągu następnych 3,5 h czekania na autobus / łapania stopa całkiem się zakumplowałyśmy. Mniej więcej co pół godziny przyjeżdżała taksówka z Hopkins i przywoziła ludzi jadących na północ, którzy systematycznie łapali autobusy lub przejeżdżające samochody, a my nic! Około 9:15 dołączyła do nas para: Kanadyjka i Francuz, i tak razem czekaliśmy / łapaliśmy stopa / liczyliśmy ile by wyszło za taksówkę… Ja rozważałam nawet powrót do Hopkins, bo uświadomiłam sobie, że autobus do Blue Creek też zapewne tego dnia nie kursował. W końcu ok. 10:30 przyjechał nasz autobus, ale był tak wypełniony ludźmi, że nawet stanie nie było łatwe. Okazało się bowiem, że rozkład świąteczny (o którym nikt nie miał pojęcia) zakłada 2 autobusy dziennie (zamiast ok. 8). Ja zjadłam na śniadanie 3 ciasteczka, Kanadyjka (której imienia w końcu nie poznałam) pomarańczę. Nie przyjęłam żadnej kofeiny, a zorientowałam się już, że mój organizm jest już od niej fizycznie uzależniony i buntuje się na jej brak. W koszmarnym upale, ścisku i gwarze jechałam więc prawie 3 godziny z bolącą głową, podczas gdy moja nowa towarzyszka wyprawy prawie zemdlała z braku cukru. Francuz nakarmił ją jakimś batonikiem, ktoś ustąpił miejsca i wesoło jechaliśmy dalej. Do Dump dotarłam po 13.

Złapanie stopa z Dump do rozdroża w Mafredi zawsze jest łatwe. Kłopot zaczyna się już w Mafredi, skąd miałam zamiar iść na pieszo do Blue Creek, co zajęłoby mi pewnie około 2 godzin. Kłopot w tym, że byłam zmęczona, głodna, z bólem głowy i właśnie skończyła mi się woda (sklepy oczywiście zamknięte…). Postanowiłam więc choć raz w życiu nie być upartą i weszłam do pierwszego domu, przy którym widziałam samochód i poprosiłam o podwózkę. Okazało się, że wlazłam prosto w rodzinne spotkanie świąteczne, ale po krótkiej rozmowie udało mi się namówić dwóch kuzynów na małą wyprawę. Taki luksus kosztuje 20 BZD, 10 razy więcej niż autobus, i tylko 2 razy szybciej niż przeprawa rowerem, ale nie bardzo widziałam inną opcję. Dwugodzinna wędrówka z plecakiem w strasznym skwarze bez wody nie zapowiadała się sympatycznie, a złapanie samochodu nawet w dni powszednie nie jest na tej drodze łatwe, w święto właściwie nie było szans. Postawiłam więc na odrobinę luksusu i wreszcie dostałam się do domu, gdzie, po upewnieniu się, że maczety są na swoim miejscu, a w domku przez ten czas nic strasznego nie zamieszkało, rzuciłam się z rozkoszą na swój hamak i już do końca dnia się z niego nie ruszyłam.

Podsumowując – udane wakacje 🙂

W tym miejscu chciałabym jeszcze podziękować wynalazcom: hamaka i e-booków. Bez nich moje pierwsze popołudnie po powrocie do Blue Creek (i wiele wcześniejszych) nie miałoby zupełnie sensu.

Dodaj komentarz