Realia lokalne

Życie w Belize powoli toczy się swoim torem. Jesteśmy tu już od ponad miesiąca, o czym świadczą świeżutkie stemple wizowe w naszych paszportach, które odmierzają nasz czas tutaj w niezachwianym, 30-dniowym rytmie.

Tymczasem w Blue Creek czas odmierzają dni suche – upalne, i mokre – głównie zaznaczone zalaniem mostu. Jedna deszczowa noc to znak, że dzieci nie pójdą do szkoły, bo woda sięgać im będzie powyżej kolan, ale dorośli mogą się przemieszczać i wehikuły, czasem po odczekaniu godzinki, też. Więcej niż jedna noc deszczu wiąże się zazwyczaj ze wstrzymaniem ruchu: autobusy wiozące nas do miasta (4 dni w tygodniu, wyjazd 5:30, powrót 12:00) zaczynają trasy w innych miejscowościach, co znaczy, że jak nie przejadą przez mostek to i my nigdzie się nie wybierzemy. Nauczyciele z kolei mieszkają przeważnie w miejscowościach przed mostem, a więc w obliczu powodzi nie mogą dostać się do szkoły, więc nawet tych dzieci, które znajdują się za rzeką nie są w stanie uczyć. Miejscowi oczywiście dobrze wiedzą, co oznacza dany stan rzeki, wiedzą więc kiedy zawrócić i spróbować później, a kiedy poczekać na brzegu 2 godziny, razem z mini-tłumem innych optymistów. Sklepik przy mostku zbija wówczas niezły utarg – pod warunkiem, że właściciele wstali przed powodzią, jako że sami mieszkają już za rzeką. Jeśli powódź zaczęła się w nocy to raduje się pani Ofelia ze sklepu przy wjeździe do wsi – wówczas tylko u niej można zrobić sprawunki.

U pani Ofelii można zresztą kupić całkiem sporo. Sama systematycznie zaopatruję się tam ostatnio w zestaw małego mechanika. Konkretnie: łatam rower. Mój rower, poza ślicznym lakierem (wiecznie pokrytym warstwą błota) nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Nie ma przerzutek, hamuje się pedałami, a kierownicy po prostu nie da się przykręcić odpowiednio mocno, żeby trzymała kąt; o amortyzatorach nikt tutaj nawet nie słyszał. Ponieważ jednak Alessia wpadła w nawyk grania w siatkówkę po pracy, ja zaczęłam jeździć na tym moim wariacie i podziwiać dżunglę o zachodzie słońca. Droga, po której jeżdżę, jest koszmarna, kurz wymieszany z ostrymi kamieniami o średnicy od 10 do 40 cm, miejscami przecięta kałużami na szerokość drogi i długość ok. 5 m, i głębokość różną. Czasem minie mnie ciężarówka i wtedy przez jakieś 50 m nie idzie oddychać, czasem nie zdążę wrócić przed zachodem i pędzę, połykając po drodze kilogramy muszek, i tylko czekam na dzień, w którym wreszcie źle oszacuję głębokość kałuży lub poślizgnę się na większym kamieniu i pozbędę się uzębienia. Oczywiście sprawia mi to wszystko ogromną frajdę; zarówno wysiłek fizyczny (słowo daję, że po każdej godzinie wytrząsam na tych wertepach kilogram cellulitu), jak i widoki: o tej porze często latają tukany, zaczynają wychodzić kolorowe tarantule, skorpiony i węże (największy jakiego widziałam miał 100-120 cm i był pięknego zielonego koloru, dla ludzi raczej niegroźny). Takie wyprawy nie są jednak zbyt miłe dla mojego rowerku i średnio raz na dwa tygodnie przebijam gdzieś na kamulcach dętkę, a mój podręczny warsztat urósł z kilku łatek i pompki do stosu zapasowych dętek i klucza do koła.

W domku już się prawie urządziłyśmy i bardzo nam w nim miło. Mamy 10-minutowy przewodnik video (dlatego, że lubimy mówić, a nie dlatego, że to taki znowu pałac!), którego jednak nie sposób wrzucić w internety przy naszym łączu. Do latryny ciężko się przyzwyczaić, no ale cóż zrobić. Zimny prysznic z rana to zupełnie inna sprawa, zwłaszcza biorąc pod uwagę widok na budzącą się dżunglę (no dobra, prysznic biorę zazwyczaj gdy dżungla jest już dawno obudzona, ale wciąż wygląda pięknie!).

Edukacja w Belize to fascynujący i smutny temat. Szkołę każdy zaczyna i kończy w innym wieku. Wśród osób po 30. większość mężczyzn ukończyła wszystkie 6 klas podstawówki, podczas gdy większość kobiet – zaledwie 3. U młodszych jest inaczej, szkoła jest teraz obowiązkowa, ale jest haczyk: trzeba za nią płacić. Roczna opłata za podstawówkę to 50 BZD (2 BZD = 1 USD) rocznie + książki + mundurki + sporadyczne opłaty dodatkowe. To jest jeszcze do udźwignięcia dla większości rodzin, ale 400 BZD za liceum to już często niewyobrażalna kwota, a za studia płaci się ok. 15 000 za tok. Dla osób mieszkających lub pracujących w mieście nie jest to katastrofa, trzeba jednak wiedzieć, że na wsiach mieszkają głównie farmerzy, którzy potrafią wyżywić swoją rodzinę tym, co wyhodują, ale rzadko mają dostęp do żywej gotówki. Jeśli dodać do tego fakt, że większość ma ok. 8-12 dzieci (często nie pamiętają ile które ma lat), to wychodzi – także w ankietach – że edukacja pochłania większość domowego budżetu. Ogromnym szokiem jest dla nas obserwacja, że dzieci kończą edukację na podstawówce, bo ich rodziców nie stać na liceum…

Większość mężczyzn w Blue Creek to farmerzy, uprawiający na swoich niewielkich polach kukurydzę, ryż i kakao. Nasz region – Toledo – jest ogromnym producentem kakao, a kilka dużych kooperatyw dba o interesy małych producentów, starając się nie dopuścić do przejęcia rynku przez międzynarodowe korporacje. Kobiety zazwyczaj siedzą w domu, wychowują dzieci, gotują i oprawiają całe sterty kukurydzy na lokalne tortille (których mam już serdecznie dość). Lokalnym przysmakiem jest caldo – zupa przypominająca doprawiony różnymi ziołami rosół, z kurczakiem (lub rybą, ale rzadko) w środku + właśnie tortilla. Jeśli nie zupa, to na talerzu na 100% pojawi się ryż z fasolą, niezależnie czy zamówiło się jajecznicę czy krewetki. Warzyw i owoców raczej się nie jada; w regionie zamieszkanym przez farmerów musimy więc jeździć do miasta (Punta Gorda) żeby kupić coś świeżego.

Dogodne usytuowanie Blue Creek nad malowniczą (gdy nie ma powodzi) rzeką, w pobliżu miejsca, gdzie ta rzeka wypływa z wnętrza góry (w porze suchej można tam wleźć i wyjść z drugiej strony… już się nie mogę doczekać!), sprawia, że mieszkańcy mają też zajęcie przy szeroko rozumianej turystyce. Mężczyźni – głównie młodzi, ale nie tylko – właśnie kończą kwalifikacje na przewodników, bo niedługo zaczyna się sezon i część z nich zostanie zatrudniona w kurorcie w górze rzeki do oprowadzania turystów. Kobiety i dziewczynki tworzą kolorowe rękodzieła, które później sprzedają nad rzeką: koszyki, bransoletki, torebki, spinki do włosów, kolczyki… większość z naturalnych materiałów.

W Blue Creek jest jeszcze rolnicza szkoła średnia Tumul’kin, w której uczy się młodzież z całego Toledo. To szkoła z internatem, w którym uczniowie przebywają przez 10 dni, a na kolejne 4 wracają do domów. Nauczyciele także dojeżdżają. Szkoła, zdaje się, ma renomę, i ostatnio drużyna Blue Creek grała przeciwko nim w siatkówkę, ale, z nieznanych mi przyczyn, uczniowie raczej się nie integrują ze społecznością, chociaż czasem można pogadać z nauczycielami.

Ponadto mamy 4 kościoły (wszystkie chrześcijańskie): katolicki, baptystów, menonitów oraz Fuente de Vida. Nasz dom znajduje się na działce bezpośrednio sąsiadującej z dwoma ostatnimi, ale gwatemalski Fuente de Vida wyjątkowo daje się we znaki. Mają oni msze 4 razy w tygodniu: wtorek, czwartek, niedziela wieczorem i niedziela rano. Msze trwają 2-3 godziny i polegają w dużej mierze na śpiewaniu i tańczeniu. Ich głośników mógłby pozazdrościć niejeden klub, i zazwyczaj w trakcie mszy nie możemy nawet włączyć własnej muzyki, bo jej po prostu nie słyszymy. Muzyka z kościoła to jednak zupełnie nie to, co Europejczyk sobie wyobraża, nie ma w niej śladu chorałów gregoriańskich czy gospel, bardziej przypomina regularną imprezę. Któregoś pięknego dnia wstawię nagranie.

Jeśli chodzi o menonitów to jest to, dość duża w Belize, społeczność przypominająca amiszów. Ci mieszkający w Blue Creek (a raczej 1 milę przed wsią) nie należą jednak do ortodoksów; jeżdżą samochodami (czego nie można powiedzieć o menonitach spod Bella Vista, ci korzystają wyłącznie z konnych wozów), golą się, i prowadzą warsztat naprawczy – jak coś się zepsuje to trzeba jechać do menonitów. Wciąż jednak wyglądają jakby się urwali z Domku na Prerii. Przy tym są bardzo sympatyczni i planuję wybrać się do nich któregoś dnia na dłuższą rozmowę, bo prawdę mówiąc, fascynują mnie.

W Blue Creek nie ma raczej osób hiszpańskojęzycznych, oprócz menonitów (którzy żyją we własnej społeczności) są tu Majowie: głównie Mo’pan i kilka rodzin Kek’chi. Wszyscy mówią po angielsku lub kreolsku (wariant karaibski „łamanej” angielszczyzny, którego liznęłyśmy trochę na St. Vincent), a oprócz tego w swoim języku. Dosyć sporo jest małżeństw mieszanych, wówczas dzieci od urodzenia mówią w dwóch – bardzo od siebie różnych! – językach Majów, oraz po angielsku. Belize jest jedynym krajem w Ameryce Centralnej, w którym to angielski, a nie hiszpański, jest językiem oficjalnym. Wynikło to oczywiście z polityki kolonialnej – angielscy bukanierzy już od XVIII w. używali wybrzeży współczesnego Belize jako bazy wypadowej do walk z Hiszpanami; olbrzymie połacie lasów pełnych bardzo dobrego drewna (mahoń jest jednym z symboli kraju), z pewnością nie ujęły atrakcyjności regionu. Ostatecznie Belize (wcześniej: Honduras Brytyjski) uzyskało niepodległość w 1981 r., zachowując język angielski w urzędach, ale także uznając odmienność etniczną swoich mieszkańców: Majów, kreolów/Garifuna, europejskich menonitów, ogromnej mniejszości Chińczków, imigrantów z Hondurasu, Gwatemali i Salwadoru. Jest to najbezpieczniejszy i jeden z bogatszych krajów regionu, chociaż oczywiście różowo nie jest. Gwatemala ma zresztą pretensje do terytorium Belize – początkowo uznała niepodległość kraju, ale po wyborach nowy rząd uznał, że Belize należy do Gwatemali. Nie można mówić o wojnie, a nawet tutaj, stosunkowo blisko do granicy z Gwatemalą (i bardzo blisko do autostrady prowadzącej tamże), nie da się zauważyć śladów niepokojów. Z całą pewnością jednak problem wytyczenia granicy nie został rozwiązany (przynajmniej nie wg Gwatemali); jeśli dodać do tego fakt, że przez dżunglę mnóstwo ludzi próbuje nielegalnie przedostać się do Belize w poszukiwaniu lepszego życia, to łatwo zrozumieć, czemu zdecydowana większość armii stacjonuje właśnie patrolując tę granicę. W kraju jest także garnizon brytyjskich sił wojskowych, poproszony o pomoc przez Belize, mimo że kraj ten nie należy nawet do Wspólnoty Narodów.

2 Comment

  1. Może się jeszcze nawrócisz po tych rozmowach z menonitami ;p

    1. Chyba jednak w drugą stronę – ich moda totalnie mi nie odpowiada

Dodaj komentarz