7 dni – 7 krajów: St. Vincent, Barbados, USA, Nikaragua, Honduras, Gwatemala, Belize.
Alessia i ja wyruszyłyśmy we wtorek, 16.09., ostatnim samolotem na Barbados – oczywiście po stosownych pożegnaniach, mowach, listach i filmach podsumowujących ostatnie 6 miesięcy na St. Vincent.
Na Barbadosie przenocowałyśmy na lotnisku, moszcząc sobie gniazdko pomiędzy ławkami (lotnisko, jak większość budynków na Karaibach, prawie nie posiada ścian, więc przynajmniej powietrze było). Rano samolot do Miami, a stamtąd pod wieczór do Nikaragui. Tam spędziłyśmy dwie noce w uroczym hostelu wypełnionym wszelakimi poszukiwaczami przygód. W wolny dzień wybrałyśmy się więc na zwiedzanie stolicy – Managui. Miasto doskonale odzwierciedla socjalistyczne ukierunkowanie wielu nikaraguańskich rządów, z barwnymi muralami i licznymi pomnikami ludzi pracy, Hugo Chaveza, Che, Fidela… Poza tym jest to ogromna przestrzeń, która wygląda jak ciągnące się bez końca przedmieścia – bez wyraźnego centrum czy budynków wyższych niż 1 piętro.
Z Managui wyruszyłyśmy w piątek o 5:30 do San Pedro Sula, na północy Hondurasu, autobusem, który jednakowoż raczył się zepsuć w niezbyt malowniczym miejscu 90 km od stolicy. Po 3 godzinach czekania zmieniliśmy autobus, później szopki na granicach, no i kolejna zmiana na mniejszy autobus w stolicy Hondurasu – Tegucigalpie. Na miejsce dotarłyśmy o 21:30 (zamiast 18:15). Wcześniej zarezerwowałyśmy nocleg w hotelu, który wybrałyśmy dlatego, że oferowali darmowe odebranie z dworca. W międzyczasie udało nam się wysłać mejla do właściciela, że się spóźnimy, ale nie byłyśmy pewne czy go odebrał. W rezultacie Luis wyjeżdżał po nas 3 razy, ale w końcu, na szczęście, trafił! Na szczęście, bo było ciemno, lało jak z cebra, a opowieści o tym jak to nawet na taksówkarzy w tym mieście trzeba uważać miałyśmy wryte w głowy od tygodnia. Wszystko skończyło się jednak dobrze, dotarłyśmy do hotelu, w którym zostałyśmy kolejne 2 noce żeby mieć czas na przegrupowanie – i ostatnie zakupy w ostatnim „cywilizowanym” centrum handlowym. Przy okazji odkryłyśmy, że po ostatnich 6 miesiącach w dziczy przebywanie w mieście zrobiło się nagle jakieś takie… niekomfortowe.
Dziś z kolei wyruszyłyśmy – znów autobusem o 5:30 – z San Pedro Sula do Entre Roja w Gwatemali. Stamtąd taksówką do Puerto Barrios, z którego już wzięłyśmy łódź (łódkę. Łódeczkę. Łódunię…) do Punta Gorda, w poprzek malowniczej, wypełnionej pelikanami, Zatoki Honduraskiej. Tak oto, po 6 dniach od wyruszenia, dotarłyśmy wreszcie do Belize, gdzie przy okazji (nieco jednak zaplanowanej) trafiłyśmy na obchody Dnia Niepodległości, które przypominają nieco karnawał, z tym że w mniejszej skali. Jutro koło południa wyruszamy do Bella Vista, gdzie mieści się biuro Humana People to People na Belize i gdzie rezyduje Szef – Pantaleon. Tam zostaniemy pewnie kilka dni zanim przeprowadzimy się do naszego nowego domu w, rzekomo, jednym z najpiękniejszych miejsc w kraju – Blue Creek Village. Nie wiem jak tam będzie z internetem, stąd ten dzisiejszy słowotok. Spróbuję jednak co jakiś czas dać Wam wszystkim znać, że żyję.