Wakacje!

Żeby nie było – jak najbardziej zasłużone – wakacje nam się w tym tygodniu przytrafiły (a raczej zostały wywalczone przez ostatni miesiąc).

 

Od niedzieli do środy przebywaliśmy na najdalej na południe położonej wyspie kraju – Union. Ostentacyjnie rozdawaliśmy gazety, które wydrukowaliśmy, ale okazało się, że mieliśmy 250 sztuk na 8 osób, więc cała „praca” zajęła około godziny.

Poza tym upajaliśmy się słodkim lenistwem w naszym wspaniałym (i tanim) hostelu-apartamencie z widokiem na morze oraz całodniową wyprawą na Tobago Cays – grupkę wysepek stanowiącą park narodowy, w którym żyją ogromne iguany, a wokół rozciąga się niesamowita rafa koralowa z kolorowymi rybami, wielkimi płaszczkami i żółwiami. Pływanie i nurkowanie wśród żółwi to zresztą główna atrakcja Tobago Cays.

Nie będę się za bardzo rozpisywać o tej wyprawie, bo nie bardzo potrafię to wyrazić słowami – na widok wysp wszyscy jak jeden mąż zaniemówiliśmy na kilka minut, zastanawiając się czy ktoś przypadkiem nie przerobił rzeczywistości w Photoshopie.

Tutaj pragnę donieść, że St. Vincent nie jest „typową” karaibską wyspą z folderów biur podróży: owszem, są palmy, ale dominują gęste dżungle, są plaże, ale z czarnym piaskiem a ukształtowanie terenu zdecydowanie górzyste. Grenadyny natomiast, jak może zauważyliście w galerii zdjęć z – mojej ulubionej – Bequia, dużo bardziej odpowiadają stereotypowi Karaibów. Tobago Cays to jednak coś zupełnie innego: po raz pierwszy miałam wrażenie, że wspomniane foldery nie tylko nie podrabiają zdjęć, ale wręcz nie są w stanie oddać niesamowitości tego miejsca.

Tym niemniej zapraszam do odwiedzenia galerii.

 

Po powrocie do domu mieliśmy 2 dni normalności, a w sobotę wybraliśmy się – wreszcie – na wulkan. Wznoszący się na wysokość 1234 m n.p.m. czynny wulkan La Soufriere jest najwyższym punktem St. Vincent. Wdrapaliśmy się na niego przez gęstą dżunglę (z naszego – zawietrznego – brzegu wyspy rzadko kto wyrusza na podbój wulkanu, który znacznie łatwiej zdobyć od strony nawietrznej), tropikalne ulewy i błoto. Część z nas wlazła też do położonego 100 m niżej wnętrza krateru, pośrodku którego znajduje się ok. 100-metrowej wysokości kopuła wulkaniczna – z której miejscami wyziewają siarczane opary o wspaniałym aromacie zgniłego jaja. W przeciwieństwie do szczytu wulkanu, gdzie wiatr urywa głowy i co 5 minut wszelkie widoku przesłaniają chmury, we wnętrzu krateru panuje zupełna cisza. Bujna roślinność w kolorze soczystej zieleni (a czasem też nieco bardziej toksycznych barwach) porasta dno i brzegi krateru, nadając mu wygląd jak z „Władcy Pierścieni”.

Nie zabrałam aparatu do krateru, ponieważ żeby się tam dostać potrzebne są obie ręce, którymi mocno trzymamy się zainstalowanych tam w zamierzchłych czasach lin – nierzadko jedynego punktu kontaktu z ziemią. Pokonanie tych 100 m w dół zajmuje około pół godziny, w górę – 15 minut. Podciąganie się na linie jest jednak łatwiejsze niż się po niej spuszczanie, pod górę idzie się przodem, kolana aż tak nie protestują, no i raczej nie patrzy się śmierci w oczy w dół.

Galeria zdjęć z wyprawy na wulkan – tutaj.

Dodaj komentarz