Blue Creek słynie z jaskini

Przez Blue Creek płynie rzeka… Blue Creek, oczywiście. Rzeka ta płynie także przez odległą o 5 mil wioskę Santa Cruz, w której to chowa się w jaskini – dosłownie wydrążyła sobie drogę przez środek góry – i wyłania się na powierzchnię w miejscu oddalonym od naszego domu o około 20 min żwawego spaceru. W międzyczasie wije się przez tę swoją prywatną jaskinię, zwaną Hokeb Ha, co w języku Mo’pan znaczy „Tam, gdzie woda wpływa do ziemi”. Dalej rzeka płynie przez naszą wioskę, regularnie zalewając przy tym mostek, by za kilkanaście kolejnych mil wpłynąć do Morza Karaibskiego.

Jaskinia Hokeb Ha to, obok stosunkowo nowego parku linowego, największa atrakcja turystyczna, która przyciąga dosyć spore rzesze odwiedzających. Jak większość jaskini w regionie, była kiedyś miejscem świętym dla Majów – wewnątrz znaleziono ołtarz i przeróżne artefakty. Żyją w niej dwa gatunki zwierząt: niezbyt duże, roślinożerne nietoperze oraz ślepa ryba, której nazwy nie przytoczę, bo autochtoni nazywają ją „Blind Fish”.

Wejście do jaskini jest bardzo malownicze: po krótkim trekkingu przez dżunglę ukazuje się ściana góry, z której wypływa turkusowa rzeka, a ogromne kamienie tworzą małe, spokojne baseny, w których można wziąć kąpiel. Nasi koledzy pracują (w wolnych chwilach, wszak niemal każdy w Blue Creek jest przede wszystkim farmerem) jako przewodnicy, dlatego udało nam się odbyć VIP-owską wyprawę wgłąb góry z aż dwoma przewodnikami na dwie zwiedzające. Nie mamy jednak zdjęć, ponieważ nikt z nas nie miał stosownego aparatu. Kilka zdjęć można znaleźć tutaj.

Zabawę rozpoczyna się od zostawienia rzeczy przy drzewie, wbicia się w kamizelkę i latarkę czołówkę i ześlizgnięcia się z jednego z głazów wprost do niespecjalnie ciepłej, głębokiej w tym miejscu, wody. Oczywiście trwa właśnie sezon deszczowy, co oznacza, że woda jest głębsza niż być potrafi. Nasza wyprawa była możliwa tylko dlatego, że akurat przez tydzień nie padało.

Po wpłynięciu do jaskini zapala się latarki, bo po pierwszym zakręcie widoczność spada drastycznie, a po drugim – do zera. Dla zabawy wyłączyliśmy światła w połowie drogi ale „na postoju”, nie odważyliśmy się w ten sposób płynąć dalej.

Z płynięciem jest oczywiście jeden problem: rzeka zmierza przecież w przeciwnym kierunku. W miejscach, gdzie jaskinia jest szeroka, woda rozlewa się leniwie, ale węższe momenty potrafią być naprawdę trudne do pokonania, nie mówiąc już o mini-wodospadach – około 1-metrowych, zrobionych z głazów, które trzeba jakoś pokonać. Głazy są jednak o tyle dobre, że zazwyczaj można się ich jako-tako chwcić, w przeciwieństwie do ścian jaskini: w bardziej rwących momentach pomagałam sobie chwytając się nielicznych wyżłobień w miękkiej skale, ale znalezienie ich nie było takie łatwe. Większość powierzchni ścian jest starannie wypolerowana przez rzekę do gładkości, w dodatku często porośnięta śliskimi glonami. W niektórych miejscach można zamiast płynąć brodzić w wodzie idąc po podwodnych kamulcach. W tym sezonie takie miejsca są jednak nieliczne. Przez zdecydowaną większość drogi można więc polegać jedynie na własnych umiejętnościach pływackich (dzięki ci, St. Vincent!) i refleksie przewodnika.

Przewodnik nie ma lekko! Często po drodze trzeba płynąć przy jednej ścianie, bo tam prąd jest słabszy, żeby na końcu drogi zobaczyć  jtmały wodospad, który można pokonać tylko z przeciwnej strony. Rzeka rwie jak szalona, zmęczone mięśnie drżą, w oczach i w ustach spieniona woda, a tu trzeba jakoś przedostać się na drugą stronę. W takich chwilach przewodnik przydaje się najbardziej: jakimś cudem przedostaje się pierwszy, po czym wyciąga rękę. W gestii umęczonego, gnanego adrenaliną, turysty, jest odbić się od ściany i usiłować wpłynąć prosto w wyciągniętą dłoń przewodnika, który już nas dalej ogarnie. Nawet to nie jest jednak takie proste. Często prąd rzeki odrywa nas od ściany, przy której staramy się zebrać siły na ten tygrysi skok w wodnym wydaniu, tak że wisimy na jednej ręce, usiłując złapać równowagę, żeby móc przedzierać się dalej.

Nasza wyprawa wgłąb jaskini trwała około pół godziny – dotarliśmy wtedy do wodospadu, który przy tej ilości wody okazał się nie do pokonania – przynajmniej dla totalnie wymęczonych mięśni Alessii i moich. Nastąpił więc odwrót, przy którym bardzo przydały się kamizelki: można było położyć się na wodzie i spokojnie dryfować z prądem rzeki. Przydali się też przewodnicy, którzy w porę przypominali, że teraz należałoby wyjść na głaz i pokonać wodospad. Oczywiście zajęło to mniej czasu i było relaksujące, ale też dużo mniej interesujące. Woda nagle zrobiła się zimna: czy to wysiłek fizyczny czy adrenalina wcześniej ją ogrzewały?, widoki były już znane, no i nieubłaganie zbliżał się koniec zabawy. Tej edycji, oczywiście planujemy ją powtórzyć, jeśli znajdzie się czas – mamy wszak jeszcze inne atrakcje do zobaczenia, a pracy nie ubywa.

Dodaj komentarz